środa, 14 września 2016

Coraz bardziej na "ty" czyli druga rocznica ślubu :)

Wrzesień - piękny miesiąc :) zwłaszcza w tym roku.
Ale dwa lata temu też była ładna pogoda, słonecznie, ale nie gorąco; nie było opóźnień, niemiłych niespodzianek i wszystko wyszło dobrze.

Dwa lata temu powiedzieliśmy sobie sakramentalne "tak" (nie, nie 14 września dokładnie ;P). To było ukoronowanie naszej - dla nas niezwykłej - znajomości.
Zamieszkaliśmy razem, zaczęło się "docieranie", codziennie obowiązki, wir życia "praca-dom, praca-dom", ale oczywiście przede wszystkim skończyło się jeżdżenie do siebie niemal stu kilometrów, spotkania "na chwilę" gdzieś tam w przelocie i konieczność ciągłego planowania jak i kiedy się spotkać.
Zaczęło się wspólne życie. Dobre życie. Niedługo potem okazało się, że nasza rodzina się powiększy i tak pierwszy rok zleciał nam także na oczekiwaniu narodzin naszego małego Smyka :)

Teraz ten mały Smyk, który oczywiście nadal jest mały :), sam już chodzi i jesteśmy dzięki temu coraz bardziej mobilni ;), ma już ponad rok. A nasz staż małżeński, oczywiście w ogólności bardzo krótki, powiększył się do dwóch lat.

Nie, nie znamy się jak łyse konie. W naszej beczce soli też jeszcze długo nie zobaczymy dna. Mamy za sobą kłótnie, może nawet małe kryzysy, nieporozumienia i łzy.
Ale nadal chcemy trwać razem. Nadal zasypiamy przytuleni do siebie, chodzimy trzymając się za ręce i wysyłamy sobie smsy.

Jesteśmy coraz bardziej na "ty". W pewnym sytuacjach już bez słów. W innych - nadal się złościmy i nie rozumiemy, dlaczego tak właśnie ta druga strona postępuje. To jest pole do dalszego przepracowania różnych tematów.




Nie było świec, wypadu bez dziecka, odświętnego stroju i podniosłej atmosfery.

Ale było coś chyba znacznie ważniejszego - szczere potwierdzenie, że "nadal kocham" i "kocham pomimo" i "chcę takich kolejnych rocznic".

Amen.
Czytaj dalej »

piątek, 29 lipca 2016

Nie wystarczy pokochać

Zaczyna się zwykle pięknie: pierwsze spotkania, randki, "motyle w brzuchu", pocałunki, spacery za rękę, kawiarnie, a z czasem - wspólne planowanie przyszłości tej bliskiej i tej dalszej.

W wielu wypadkach okazuje się, że "to TEN/to TA" i wówczas on daje jej pierścionek, tzw. zaręczynowy, i od tego momentu ona wpada w szał planowania ślubu i wesela, bo zwykle właśnie to oznacza ofiarowanie/przyjęcie takiego pierścionka. Wszystko odbywa się pod znakiem przygotowań, załatwień i poszukiwań. On, żeby nie było, że się nie interesuje, czasem się wtrąci, że np. ten niebieski na zaproszeniach to może za bardzo niebieski, a tamtego wujka to może jednak lepiej zaprosić.
Generalnie czas leci szybko pod szyldem przygotowań, czasem nerwowo, czasem wesoło, nadal wszystko ich łączy i w końcu nadchodzi ten dzień.

Jest suknia, welon, garnitur i mucha (czy co kto woli), orkiestra, extra fura, potem szybko do kościoła no i weselicho do rana.

A to wszystko dlatego, że kiedyś sobie powiedzieli "kocham cię". Zanim jeszcze ktokolwiek o tym wiedział. Zanim tak oficjalnie się zrobiło. I zanim przed Bogiem i wszystkimi zaproszonymi gości to sobie przysięgli. 

No właśnie... Nikt się pewnie nad tym nie zastanawia, po co w tej przysiędze ślubuje się miłość, skoro to właśnie ona jest tym spiritus movens wszystkiego, co się zadziało od początku ich wspólnej drogi, jeszcze nie małżeńskiej. To wzajemne uczucia kazały podjąć decyzję o małżeństwie. Zanim do tego doszło pewnie z milion razy sobie miłość wyznawali, udowadniali, poświęcali się dla niej, cierpieli przez nią może, ale przede wszystkim to ona uczyniła ich życie szczęśliwym. Więc po co jeszcze przysięgać coś, co jest oczywistą oczywistością?

Może dlatego właśnie, że miłość to decyzja. Być może narzeczeni czy świeżo upieczone małżeństwa tego nie zrozumieją, bo w sumie na pierwszy rzut oka jest to pewna sprzeczność - skoro miłość to decyzja, to można zadecydować o kochaniu kogokolwiek, a jednak dzieje się tak, że nasza uwaga i nasze uczucia ukierunkowują się na konkretną osobę.


Źródło: http://renatazarzycka.pl/2011/03/szok-nasza-ziemia/


Jednak po ślubie przychodzi zwyczajne życie, które te uczucia weryfikuje. Spadają różowe okulary, wkrada się rutyna, powtarzalność sytuacji z dnia codziennego, a jeszcze kiedy pojawią się dzieci (a rodzic to człowiek bardzo zmęczony, zwłaszcza w pierwszym roku życia maluszka) - człowiek najzwyczajniej nie ma siły czegokolwiek udawać, starać się jakoś bardziej i często zaczynają mu przeszkadzać rzeczy, na które być może często przymykał oczy lub bez słowa wykonywał jako swoje obowiązki.
I tu właśnie pole do popisu dla decyzji o miłości. Bo ludzie się zmieniają, okoliczności też, no i czas bardzo szybko przyspiesza. Sama miłość się zmienia, i miejmy nadzieję - dojrzewa.

To właśnie wtedy takie prawdziwe stają się słowa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:


Nie wystarczy pokochać - trzeba jeszcze umieć 
wziąć tę miłość w ręce i przenieść ją przez całe życie.
Czytaj dalej »

wtorek, 5 lipca 2016

Odpuść!

Czasami skupiamy się na małym kleksie, nie widząc ogromu czystego pola wokół.
Czasami rozkładamy na czynniki pierwsze drobnostki, nie widząc gór wartych większej uwagi.
Czasami marzymy o pokonaniu oceanu, a zatrzymuje nas zwykła kałuża.
Czasami... warto odpuścić. I porzucić to, co kładzie cień na naszym życiu.

To idealna rada dla mnie samej na dziś!

Ja - jeszcze do niedawna nieskażona wulgaryzmami, które wyszłyby z moich ust - przeklinałam wczoraj pod nosem, bo chciałam zwyczajnie zjeść śniadanie, ale nie było w czym zrobić herbaty, deska do krojenia też była brudna i nawet byłam skłonna przygotować kanapki bezpośrednio na talerzu, ale ulubiony nóż też brudny leżał w zlewie. Normalnie...

A mój kochany Mąż co na to? "Naprawdę sobie przeklinałaś?" - ech...
"Nie zmywaj, później się TO zrobi" - samo pewnie.
Dziś też... No ale podobno nie o zmywanie w życiu chodzi...
Tylko jak żyć w takim bałaganie? Przestać jeść? Nie gotować? Może jednak (bo byłam do niedawna przeciwna) zainwestować w zmywarkę?

Pisałam o tym licytowaniu się ostatnio (a Mąż obiecał wczoraj, że trochę pozmywa i faktycznie - TROCHĘ zmył... 4 szklani i łyżeczki - pewnie żebym dziś nie marudziła, że nawet herbaty nie ma się w czym napić :P) - oj trudne to dla mnie wyzwanie. Czasem ciężko odpuścić. Ale dziś spróbuję.

Zmywanie to ostatnio ogromny kleks w naszym małżeństwie i cichy wróg ;) Dla mnie tym bardziej, że jestem/ byłam (?) pedantką i żeby dobrze funkcjonować, potrzebuję porządku i spokoju. Dlatego też czasem się buntuję, że przecież będąc w domu z dzieckiem, nie leżę cały dzień na kanapie i poniekąd to tylko moja dobra wola, że jeszcze w międzyczasie staram się coś posprzątać, uprać i ugotować.
Ale znowu z drugiej strony - czy ktokolwiek, poza mną samą, wymaga ode mnie abym te wszystkie rzeczy robiła?




Źródło: http://demotywatory.pl/4668467/Tez-tak-macie



No i w takim właśnie błędnym kole ostatnio żyję. Muszę to jakoś przepracować, bo bardzo mnie to ostatnio irytuje i powoduje, ze Mąż, chcąc nie chcąc, jest ofiarą moich negatywnych emocji z tym związanych.
A przecież nie chcę mieć w domu Męczennika ;)

Jaki plan? Dalszego póki co brak, niegotowanie obiadu wydaje mi się jednak dość okrutne - w końcu On w tym czasie pracuje ;)
Ale dziś odpuszczam i przede wszystkim - przestaję mówić o tym, że ZNÓW trzeba pozmywać, że taki tu bałagan i że ciągle coś "be".

PS. Nie, przemilczanie problemu to nie metoda, ale doraźnie, w ramach "odpuszczania" - zastosuję.

PS. 2. Wczoraj - dzięki niezmywaniu, całe popołudnie spędziliśmy razem na świeżym powietrzu.

Czytaj dalej »

środa, 29 czerwca 2016

Licytacja

Są takie dni, choć niestety rzadko ;), kiedy nasz mały Szkrab jest dzieckiem idealnym i mogłabym zrobić generalne porządki, ugotować wymyślny obiad, spokojnie poprzeglądać Internet i jeszcze odpocząć.
Na ogół jest "normalnie" - trochę zabawy, trochę snu, trochę "współpracy", kiedy On zajmie się czymś, co pozwoli mi zjeść spokojni śniadanie, pozmywać czy ugotować obiad.
Ale i takie dni bywają, że zaparzenie kawy to wyzwanie na miarę skoku na bungee, a z ugotowaniem obiadu nawet NASA by tak sobie nie poradziła :P

Nie, nie żalę się. Jest mi z tym dobrze :) Jak to mawia mój Mąż bo tak mawia Jego kierowniczka w pracy - u nas jak w Lidlu - codziennie coś nowego ;)

W czym rzecz? Ano w tym, że mimo, iż nie mam już teraz zapędów na perfekcyjną panią domu, ani nawet czasem na bardzo dobrą ;) to zwyczajnie czasem mam pretensje, że to ZNOWU JA muszę pozmywać, że jak ja nie posprzątam, to NIKT tego nie zrobi (w sensie Mąż, bo przecież nie wymagam sprzątania od niespełna rocznego dziecka), i jak ja nie ugotuję to będziemy jeść "nic".
Nie, o to też nie mam żalu. Czasem po prostu ciężko odpuścić. I nie to, że On nie pomaga - jest świetnym operatorem odkurzacza, idealnie szoruje wannę i regularnie robi(my) zakupy. Czasem po prostu ma się dość.
Bo czy talerze same lewitują do zlewu? Tak trudno postawić szklankę na stole zamiast na podłodze pod łóżkiem? Czy idealne miejsce na kubeczek po zjedzonym serku to stół albo szafka? Te i więcej pytań każda kobieta pewnie zadaje sobie niejednokrotnie i niejednokrotnie, pomimo próśb, fochów i z opadającymi rękami sprzątania bez słowa krytyki, zastanawia się, ile razy można powtarzać to samo.
Czasem nie zwracam na to uwagi, czasem - po prostu mnie roznosi od środka.

Bywa, że wieczorem Mały zasypia po kilku minutach, ale dość często wieczorny rytuał przeciąga się nawet do godziny. Mąż zwykle w tym czasie, aby to nam nie przeszkadzać, w pokoju obok ogląda tv, czyta albo przegląda Internet. Tak - żeby nie przeszkadzać. Ale czasem wcale by nie przeszkadzał. Tak wiem, że pracuje i chce odpocząć, ale mam to "praca" 24/7. Też by się czasem chciało ot tak pooglądać tv czy książkę poczytać.

Nie, nie mam pretensji. Nie, nie mam złego i obojętnego Męża.
Jestem czasem zmęczona, ale chyba po prostu każdy ma czasem dość.

Do czego zmierzam skoro się nie żalę?
Ano do tego, że trzeba umieć odpuścić, czasem coś "wymóc", a generalnie robić swoje.

Zdarzyło się kilka razy, że brudne naczynia przekroczyły wysokość zlewu, a wypicie herbaty było zwyczajnie niemożliwe, bo nie było w czym zrobić ani czym zamieszać.
Nie, nie zawsze "zabijałam się", żeby trochę to ogarnąć. Czasem wręcz przeciwnie - zostawiałam ten bałaganik, tak by Mąż go w końcu zauważył, albo przestał udawać, że nie widzi ;) i że jednak samo się nie pozmywa hehe ;)
Czasem zwyczajnie nie gotowałam obiadu skoro nie było w czym, przynajmniej teoretycznie :P albo planowałam taki, który można na szybko zrobić w góra 30 minut bądź ukryć w lodówce ;)

W życiu generalnie lubimy się licytować: "jak ja nie pozmywam to jest nie pozmywane", "ciągle tylko ja sprzątam", "znów tego nie odniosłeś do zlewu", "znowu kupiłeś* coś tylko dla siebie", "...", itd. Można by mnożyć przykłady. A czasem rozwiązanie jest dość proste: ustalić zasady tej "gry" i licytować się, ale... TYLKO W MIŁOŚCI.

Źródło: https://web.facebook.com/933981876678756/photos/a.949331611810449.1073741828.933981876678756/961462697264007/?type=3&theater

* Piszę z ukierunkowaniem na "onego" a nie na "oną", ale to działa oczywiście w obie strony.

PS. Mój Mąż lubi powtarzać, że On kocha mnie bardziej. I taka licytacja słowna jest fajna. Ale jeszcze lepiej, gdy wyraża się ją gestami i czynami :)
Czytaj dalej »

wtorek, 31 maja 2016

Kurs przedmałżeński z przymrużeniem oka ;)

Dziś troszkę na wesoło :)
Ale zanim o tym, co w temacie - kilka słów o naszym prawdziwym kursie przedmałżeńskim.
Mianowicie - chcieliśmy uniknąć kursu przy którejś z naszych parafii, by nie było to tylko na zasadzie "odbębnienia" i "zaliczenia", a zależało nam też, by nie ciągnęło się to tygodniami, więc specjalnie poszukaliśmy "czegoś więcej", ale w weekendowej formie, i tak wylądowaliśmy w Krakowie ;) tam miało być to "coś więcej" - tam był "Kurs na miłość". I poniekąd było - jednego dnia zajęcia prowadził znany wielu osobom ks. Stryczek od Szlachetnej Paczki, drugiego - wieloletnie małżeństwo, zajmujące się także poradnictwem rodzinnym. Generalnie ok. Ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że brakowało tam warsztatów, czasu na "przetrawienie" i możliwości spokojnej rozmowy bez świadków w postaci kilkudziesięciu innych par ;)



Teraz zdecydowałabym się raczej na spotkania weekendowe, ale takie kilkutygodniowe, na zasadzie jeden temat - jedno spotkanie.

Jak dobrze przygotować się do życia po ślubie? Da się w ogóle?


O tyle o ile dobrze się skorzysta z dobrego kursu przedmałżeńskiego (jeśli chodzi o typowe przygotowanie). Natomiast tak ogólnie – raczej nie w rozumieniu dosłownym (tak samo jak nie zrozumie się bycia rodzicem, nie mając własnych dzieci, mimo opieki nad siostrzeńcem czy pracą w przedszkolu. Bo to po prostu nie to samo. Nie ta sama odpowiedzialność). Każdy etap znajomości ma swoją wagę, przed ślubem nic jeszcze nie jest „na pewno” (nie chcemy filozofować, że po ślubie teoretycznie też nie musi być – zakładamy, że małżeństwo jest nierozerwalne aż do śmierci). Tak więc najlepsze przygotowanie to nie marnowanie czasu przed ślubem i dążenie do jak najlepszego poznania się, ustalenia priorytetów i zaplanowania przyszłości. Ale to także uważna obserwacja małżeństw wokół, a przede wszystkim własnych rodziców, i wyciągnięcie wniosków – co dobre – „pożyczam”, co złe – odrzucam.

Przygotowanie do małżeństwa odbywa się na bieżąco także w samym małżeństwie :) tak tak! Już po ślubie pojawiają się nowe sytuacje, problemy, których wcześniej po prostu nie było okazji przepracować. Już w małżeństwie, pracując nad nimi, mamy swoisty kurs na dalsze lata.

Ale przechodząc do sedna i abstrahując od dosłownego rozumienia kursu przedmałżeńskiego - znalazłam kiedyś w Internecie taki oto kurs dla mężczyzn, i choć z niektórymi punktami się nie utożsamiam, to powiem Wam, że jest w tym sporo prawdy ujętej w formie humoru :) i o tym chyba naprawdę na kursach przedmałżeńskich mówić powinni hehe ;)
Nie będę tego komentować, pozostawiam Wam radość z poniższej listy zadań, a powiem tylko tyle, że dla mnie nadal jest wiedzą tajemną, czym różni się kosz na brudne rzeczy od podłogi obok ;)

Uśmiechnij się! :) Nie pozostanie Ci po ślubie nic innego, bo niełatwo to zmienić ;)



Źródło obrazków z kursem: PrtSc z: http://www.digart.pl/forum/temat/875763/ZAPROSZENIE_NA_WARSZTATY_DLA_MEZCZYZN_.html
Czytaj dalej »

poniedziałek, 23 maja 2016

Spotkania z Davidem Copperfieldem

Dzieciństwo wspominam dobrze. Nie wszystko miałam, nie jeździłam na wszystkie szkolne wycieczki, czasem zdzierałam spodnie, które dostałam od kogoś "w spadku", czasem dostałam klapsa, czasem płakałam z powodu kolejnej kłótni rodziców, czasem byłam samotna, czasem... choć nie było idealnie - wspominam ten czas z nostalgią. Może nie dorosłam jeszcze do dorosłości? A może to po prostu normalne?
Kto był moim "przewodnikiem"? Nie powiem, że rodzice, choć w jakimś stopniu na pewno - siłą rzeczy. Jakieś "wybitne jednostki", z którymi się stykałam na co dzień? Niekoniecznie, raczej epizodycznie.

Mój Mąż też dobrze wspomina dzieciństwo. Zawdzięcza rodzicom wiele dobrego, bo robili co mogli, by wszystko miał. Oni w Nim zaszczepili to, że niedzielę spędza się razem i nawet po ciężkim tygodniu zabiera się kanapki, wodę i jedzie na jakąś wycieczkę.
U mnie w domu czegoś takiego nie było, poza wyjazdami do babci, ale na studiach, kiedy mogłam być bardziej niezależna, też sporo jeździłam, przy okazji zwiedzałam, a potem już nie sama, ale z chłopakiem, narzeczonym, Mężem, a teraz we trójkę.
Pierwsze miesiące po porodzie oczywiście troszkę nas "uziemiły", ale od jakiegoś czasu znów zaczęliśmy małe niedzielne wycieczki i planujemy te większe.



Kiedyś podróżowaliśmy tylko dla siebie. Dziś robimy to także z myślą o naszym małym Smyku, by też kiedyś na wspomnienie dzieciństwa robiło mu się ciepło na sercu. By był otwarty na świat. By miał co w ogóle wspominać. Teraz jeszcze tego nie zapamiętuje i nie rozumie, ale kiedyś będzie. Będzie oglądał zdjęcia. Będzie słuchał naszych opowieści.

Ale nie chodzi mi nawet o takie duże "odkrycia". Czasem wystarczą rzeczy prozaiczne. Nowy smak lodów. Zjeżdżalnia na placu zabaw. Wspólne czytanie bajek. Samodzielnie naprawiony samochodzik. Wieczorne podlewanie ogródka. Itd.

Jest początek grudnia ubiegłego roku; Siódmy dokładnie. Leżymy we trójkę, z Mężem i Synkiem, na łóżku w nadziei, że Młody w końcu postanowi zasnąć. Mąż bawi się tubką z kremem wsuwając w zaciśniętą pięść i wysuwając z drugiej strony, co dla dzieciaka mogłoby świadczyć o znikaniu tubki. W pewnym momencie Mąż mówi do mnie:
- Ja jestem dla Niego jak David Copperfield.
Zaczęłam się najpierw śmiać. Ale po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że poniekąd ma rację. 



Abstrahując  od ten historyjki - tak powinniśmy starać się wychowywać nasze dzieci, by dać im to co najlepsze i być dla nich najlepszymi nauczycielami i wzorami. By nie musiały szukać ich u obcych.
Czytaj dalej »

poniedziałek, 16 maja 2016

"Fajka" pokoju

Pozostając nieco w tematyce "kościółkowej" chciałabym napisać o jeszcze jednym naszym zwyczaju(?), rytuale(?). Piszę ze znakiem zapytania, bo generalnie jest to zachowanie i gest naturalny i powszechny w kościele, nie zawsze praktykowany, a chyba raczej działa to na zasadzie "co parafia to zwyczaj".
Tak. Chodzi mi o przekazywanie sobie znaku pokoju.





Jak wiecie - można tylko "kiwnąć" głową lub podać rękę. W mojej parafii rodzinnej rękę podaje się tylko najbliższym/znajomym, natomiast do pozostałych uczestników mszy po prostu właśnie skłania się głowę. U Męża tylko skłania się głowę. Natomiast w naszej obecnej parafii podaje się rękę każdej najbliżej stojącej osobie. Osobiście, nie wnikając w kościelne "pisma", uważam tę drugą opcję za bezsensowną, bo nie widzę celu w przekazywaniu sobie znaku pokoju "na zaś". Może dlatego, że rozumiem to jako przeproszenie się za ewentualne nieporozumienia i "wyprostowanie" tym gestem relacji między sobą. Takie powiedzenie sobie "jest ok", "już się nie gniewam" albo "już się nie gniewaj, przepraszam".
W sumie nie chcę wnikać w teologiczno-filozoficzne znaczenie tego gestu, a powiedzieć, jak to wygląda u nas. Czyli w sumie zwyczajnie. Podajemy sobie ręce, jest to mocny wymowny uścisk, a mój Mąż zawsze mówi przy tym "pokój z Tobą..." i tu pada zdrobnienie mojego imienia. Bardzo to miłe :)
Takie to zwykłe prawda? Do czego więc zmierzam?
Byliśmy świeżo po ślubie. Ale generalnie od początku naszych wspólnych wyjść do kościoła, to ja zawsze wyciągałam rękę pierwsza do znaku pokoju. Tak byłam nauczona. Raz jednak postanowiłam zrobić "test", ręki nie podać i... po mszy rozpłakałam się w samochodzie. Bo On nie podał mi ręki wcale. I był w szoku, że to ma dla mnie aż takie znaczenie.
Tak - ma. Bo po całym tygodniu, kiedy zdarza się nam pokłócić, odburknąć coś zamiast spokojnie powiedzieć, czasem mieć focha itd., to jest jeden z najważniejszych dla mnie momentów, żeby sobie "dać znać", że "i tak" jest po prostu dobrze.

I jeszcze nasza "fajka" pokoju :) - i tu nie wnikając w dosłowne znaczenie :P
Mianowicie od kilku tygodni mój Mąż zaczął stosować, że tak to określę, pewien bardzo fajny, prosty, miły, w sumie zwyczajny gest, który świetnie się u nas sprawdza. Co to takiego? Zwyczajny buziak w policzek.
A działa to tak - uogólniając: jak się na siebie zezłościmy, to to jest właśnie buziak na przeproszenie.
Powiem Wam, że to jest chyba trafiony w dziesiątkę sposób mojego Męża na poskromienie złośnicy - Żony Niedoskonałej ;) Działa zwykle od razu! I naprawdę nie łapę wtedy focha :)
Polecam spróbować! :)
Czytaj dalej »

środa, 11 maja 2016

Za rękę




Nigdy natomiast nie wyobrażałam sobie trzymania się za ręce w kościele. Widząc raz pewne dobrze nam znane małżeństwo, będące dla nas jakimś tam przykładem, trzymające się podczas mszy pod rękę (nie byliśmy wtedy jeszcze chyba nawet narzeczeństwem) wzbudziło we mnie jakiś tam niesmak. Czemu? W sumie to nie wiem. Ludzie ulegają różnym stereotypom albo potrafią coś wziąć tak bardzo do siebie, że zrobią wszystko, by to ich nie dotyczyło. Być może właśnie z zasłyszanej kiedyś historii albo z kazania ks. Pawlukiewicza (który dla mnie jest, może nie autorytetem, ale... hm... głosem rozsądku z dobrą formą przekazu) taka postawa się u mnie zrodziła. Mianowice narzeczeni przyszli do kancelarii dać na zapowiedzi i cały czas trzymali się za ręce. I to podobno nie było dobre, skoro nawet na chwilę nie potrafili zrezygnować z dotyku i bliskości. Poza tym uważałam, i uważam nadal, że kościół to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba zachować się stosownie i adekwatnie do sytuacji.

Przez cały czas odkąd byliśmy razem, pomijając kilka sytuacji pod koniec ciąży gdy już nie byłam w stanie, na każdej mszy św. byliśmy razem! Tak - odkąd zostaliśmy parą każdą niedzielę i święta spędzaliśmy razem, u mnie bądź u męża, z moją lub jego rodziną, bądź podróżując, i zawsze szliśmy razem na mszę. To był, i nadal jest, taki nasz rytuał, "sposób na niedzielę", zwyczaj, postanowienie.

Podczas narzeczeństwa, a nastąpiło ono szybko, zdarzało się, że Niedoskonały próbował wziąć mnie za rękę w kościele, ale czułam się bardzo niezręcznie i unikałam takich sytuacji. Zresztą pochodzę z małej miejscowości i zawsze gdzieś w głowie było to "a co ludzie powiedzą".

Moje nastawienie zmieniło się po ślubie. Jakoś tak naturalnie wyszło, że kiedy siedzimy, On bierze mnie pod rękę. Teraz nawet oczekuję tego! Czasem, kiedy się ociąga ;) to sama tę rękę mu daję ;) i teraz nawet widzę w tym jakiś sens. W końcu jesteśmy małżeństwem. Jednością. Przysięgaliśmy przed Bogiem. To czemu teraz nie pokazywać się przed Nim w tej jedności? Nie pokazywać Jemu i innym, że trwamy razem? Że jesteśmy szczęśliwi? Że się kochamy? Że ta przysięga to nie tylko puste słowa?

Tak więc trzymamy się za ręce, można powiedzieć, zawsze. A to trzymanie się w kościele jest dla mnie szczególne. Bo przed Bogiem pokazujemy, że mimo nieporozumień, tarć, nadal trwamy razem i mamy się dobrze! Ja osobiście czuję się wtedy zobowiązana walczyć o to, by tak było zawsze.



Czasem taki mały, dla osób będących w związku chyba nawet oczywisty, gest trzymania się za ręce, może wiele zmienić. I może myślę źle, wrzucam wszystkich do jednego worka, albo po prostu są pary, które tego nie potrzebują lub nie przywiązują do tego wagi, ale kiedy właśnie widzę jakąś parę, zwłaszcza znajomych, którzy idą obok siebie i za ręce się nie trzymają, a w tym czasie także nie rozmawiają, to myślę sobie, że między nimi nie jest dobrze. Tak - trzymanie się za ręce to też pewnego rodzaju rozmowa. Mocniejszy uścisk. Pogłaskanie po dłoni. To też sposób komunikacji.

A na koniec krótka historyjka. Byliśmy wtedy już narzeczeństwem, spotkaliśmy się "na mieście" i mocno posprzeczaliśmy. I w dramatycznym momencie, w złości, poszliśmy w różne strony. Ale wróciłam się za Nim i złapałam Go za rękę. I to naprawdę wystarczyło.


Czytaj dalej »

piątek, 6 maja 2016

Wirtualny buziak

Pisałam Wam kiedyś, że codziennie rano dostaję od Męża "meldunek" w postaci smsa z buźką-całusem (:*), który ma oznaczać, że Mąż dotarł do pracy. Na tyle stało się to naszym rytuałem, że gdy takiej wiadomości nie otrzymam, czekam kilkanaście minut "po czasie" i sama wysyłam wiadomość z zapytaniem, czy jest już w pracy. Rzadko bo rzadko, ale zdarza Mu się nie napisać, bo się spieszy lub zapomni.

Równie dobrze mógłby zadzwonić (co jednak zajmuje trochę więcej czasu), chyba, że po prostu puścić "strzałkę" (z tym, że ja przy małym dziecku nie zawsze mogę odebrać, więc nie wiedziałabym, czy faktycznie po coś dzwonił czy tylko właśnie dał znać, że jest już w pracy - ta forma w takim układzie odpada), napisać gołe "jestem", albo po prostu nic nie pisać, bo przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi i "takie" "zabawy" w smsowanie nie powinny nas już może dotyczyć.

Ale jednak dotyczą. Trafiłam w internetach kiedyś tam na wpisy, w których małżeństwa już z nieco większym stażem niż nasz niejako chwaliły się, że "po tylu latach" ich smsowe rozmowy to sucha lista zakupów, przypomnienie o jakimś zadaniu do wykonania czy sucha wymiana informacji. Nie - u nas tak nie jest. Jak jest? O tym za chwilę, bo wrócę jeszcze do swojej młodszej młodości (bo przecież jeszcze stara nie jestem :P).

Było więc tak: w erze już darmowych, nielimitowanych, a przynajmniej niedrogich pakietów dużej liczby smsów, kiedy przestało pisać się je w taki sposób, ByZaosczedzicMiejsceIprzekazacJakNajwiecejInfo - a więc skrótowo, bez polskich znaków, które zajmują dodatkowe miejsce, bez "buziek", i najlepiej mieszcząc się w jednym smsie - pisząc smsy zawsze jakieś emotki wstawiałam. Uważam, że to całkiem przydatna opcja, bo przynajmniej w jakimś stopniu pozwala przekazać emocje i uczucia. Były więc najczęściej uśmiechy :) oczka ;) i języki :P. Zresztą do tej pory ich używam, pisząc nawet posty na blogu.




Był też taki moment, że przestałam tych znaków używać, bo ktoś mi kiedyś zarzucał, że ja - osoba używająca ich nagminnie - czasem wysyłam smsa bez nich, a to oznacza, że jestem zła. Nikt nie lubi jak mu się coś wmawia :P Zdarzało się oczywiście, że tak faktycznie było. Nie zawsze. Ale szczerze mówiąc, nie wytrzymałam długo bez emotek i wróciłam do starych nawyków.
Jedna emotka, buziak :*, zarezerwowana była oczywiście tylko dla jednej osoby :) Tak jest do dziś :) No bo przecież, skoro nie całuję się z nikim innym w realu, to i wirtualnie tylko jedna osoba takie buźki dostaje.

No właśnie. Taki WIRTUALNY BUZIAK to w pewnym sensie nasza małżeńska codzienność. Wspominałam kiedyś, że Mąż czasem z pracy dzwoni i że generalnie żyjemy w epoce potrzeby nieustannego kontaktu i bycia na bieżąco, mimo to - w tak zwanym międzyczasie - wysyłamy do siebie takie smsy. Czasem właśnie samą buźkę, czasem kilka, czasem dorzucimy "om om" (znów dla niewtajemniczonych odsyłam do "słownika" ;)), czasem "tęsknię" czy "pełne" "kocham Cię".
Ale niejednokrotnie nasza smsowa rozmowa w ciągu dnia wygląda po prostu tak:




Po co? To takie skrótowe: myślę o Tobie, kocham Cię, tęsknię. I choć generalnie wyrośliśmy z smsów jako sposobu komunikacji o wszystkim, to jest to poniekąd takie tylko "nasze", taki rytuał, taki sposób wyrażania uczuć, takie wyznania "w przelocie".

Dla jednych to może być dziecinne, dla innych rozczulające, a dla nas jest to po prostu ważne :)
I osobiście zachęcam do takich małych gestów, bo z nich składa się codzienność i czasem to wystarczy, by budować coś więcej, by rozmawiać, by wiedzieć, że jest do kogo wracać, dla kogo działać i dla kogo żyć!
Czytaj dalej »

środa, 4 maja 2016

Obrączka

Wybór obrączek ślubnych powinien być, wg mnie, jednym z największych "problemów" narzeczonych. Choć może, patrząc na wszystkie przygotowania, są one najmniejsze, to już po ślubie tak naprawdę tylko one pozostaną widocznym znakiem, że takie wydarzenie miało w naszym życiu miejsce. W zasadzie wystarczy wybrać fason, dobrać odpowiedni rozmiar i wyłożyć kasę. Ewentualnie pomyśleć o grawerze :) a potem dumnie nosić :)

Dla kobiety dodatkowo pojawia się kwestia noszenia pierścionka zaręczynowego. Ja od początku nosiłam go na palcu środkowym, bo założyłam, że mając później obrączkę, nie będę nosiła ich na jednym palcu, więc po co ingerować w pierwotny rozmiar pierścionka ;)
Tak na marginesie ciekawa jestem jak było z Waszymi pierścionkami - wybierałyście same czy było to zaskoczenie i niespodzianka?




Ja o pierścionek nie byłam nawet pytana, ale akurat ja nie chciałam go sama wybierać bo lubię niespodzianki ;) klasyczny z diamentem - muszę przyznać - sam w sobie nie bardzo mi się na początku spodobał bo nie lubię wystających oczek, ale z czasem przyzwyczaiłam się do niego i go polubiłam. Mam do niego ogromny sentyment, bo wiem, że to od Niego; że wybierany specjalnie dla mnie; że to symbol wybrania właśnie mnie. 

Po ślubie pierścionek nosiłam, ale po zajściu w ciążę już pod koniec ani pierścionek ani obrączka nie wchodziły na palce z racji opuchlizny. Później z pierścionka zrezygnowałam bo ma wystające oczko i nie chciałam podrapać Maluszka, a teraz po prostu się odzwyczaiłam i zakładam tylko od wielkiego dzwonu. Nawet ostatnio teściowa zapytała, czy mi się nie podoba, że go nie noszę ;) ale generalnie nie przepadam za biżuterią.
Ostatnio nawet na jednym z blogów (zabijcie mnie - nie mogę znaleźć tego posta :/ - może ktoś poratuje?) wywiązała się dyskusja na ten temat, w którym padło żartobliwe, a z drugiej strony jakże trafne stwierdzenie - ktoś, kto zrobił doktorat, nie chwali się, że ma tytuł magistra ;) tak więc po co nosić pierścionek zaręczynowy skoro jest się już o krok dalej - żoną? :)

Natomiast obrączkę, jak wychodzę, zakładam zawsze, w domu natomiast - raczej nie noszę - nie chcę jej niszczyć codziennymi obowiązkami. Choć z drugiej strony - to poniekąd taki symbol - "obrączka naznaczona małżeńską codziennością" :)




Jednak są takie dni, kiedy jestem totalnie wkurzona. Jak w każdym małżeństwie pewnie bywa. Na męża.
Wtedy zakładam tę obrączkę, żeby cały czas pamiętać, dlaczego właśnie tu i teraz jestem. Pomaga.
Złość szybciej przechodzi. Pierdoły przestają mieć znaczenie. Miłość zwycięża ;)
Emotikon wink
Czytaj dalej »

środa, 27 kwietnia 2016

Melduję: jestem!

Żyjemy w erze Internetu i komórek, które od jakiegoś czasu służą głównie właśnie do korzystania z sieci, a w sieci tej wiele portali społecznościowych, do  korzystania z których pomagają nam aplikacje właśnie na telefon.
Takie koło. Tak - błędne.

Generalnie to super sprawa, stały kontakt z rodziną, czasem przebywającą daleko, i ze znajomymi, którzy po szkole średniej rozjechali się po całej Polsce na studia, ale także pewna pułapka.

Pułapka potrzeby bycia ciągle w kontakcie. Pułapka, by wiedzieć wszystko na bieżąco. Pułapka kontroli. Pułapka swoistego GPSa. Pułapka niemyślenia, nieanalizowania i nieczucia.
Pułapka nieoczekiwania.

Wszystko dla ludzi. Ale z głową.




Jest sobie żona i mąż. Przed ślubem dzieliło ich sto kilometrów. Widzieli się zwykle raz na dwa tygodnie, ale pisali do siebie listy, czasem udało się "umówić na rozmowę telefoniczną" z jakiejś budki bądź telefonu bogatszego sąsiada. Martwili się o siebie, czy będzie następne spotkanie. Czy w razie jakiegoś wypadku w ogóle dowiedzą się o tym na czas? Tęsknili za sobą, a tyle było do obgadania i opowiedzenia. W końcu dwa tygodnie się nie widzieli! Gdy po latach i oni weszli w erę komórek (czytaj: dzieci miały je już od dobrych kilku lat, ale oni nie mogli się do nich długo przekonać), czasem dzwonią do siebie w razie potrzeby i generalnie używają telefonów głównie do kontaktów z rodziną.

Jest sobie żona i mąż. Przed ślubem dzieliło ich sto kilometrów. Widzieli się głównie w weekendy, ale dużo ze sobą rozmawiali przez telefon. Zawsze, kiedy od niej wyjeżdżał, po dotarciu do domu dzwonił, że dojechał. Pisali do siebie o wszystkim co robili. Po spotkaniu - że dotarli do domów. Zresztą jak i po każdym wyjściu z domu. Po ślubie - że dotarli do pracy. A i z przerwy w pracy dzwonią do siebie. Tak po prostu. Zapytać "co tam?". Bo przecież tak "długo" się nie widzieli.

Tak, to drugie małżeństwo to my. Zawsze rano czekam na smsa od Męża "jestem:*", zamienione z czasem na samą "buźkę". I jestem spokojna. Mimo, że to tylko kilka kilometrów na terenie miasta. Bo jaki pisałam w Apokalipsie-wersji mini - nigdy nic nie wiadomo.

Tak, jest to swego rodzaju pułapka. Ubezwłasnowolnienia. Zabicia ciekawości i zainteresowania drugą osobą. Nieoczekiwania i nietęsknienia. Bo przecież wszystko na bieżąco obgadane i zrelacjonowane. Choć osobiście mam tak, i myślę, że nie tylko ja, że historie opowiedziane przez telefon, a potem jeszcze raz na żywo, brzmią jak opowiadane pierwszy raz, nawet jakby użyto dokładnie tych samych słów.

A z drugiej strony - takie czasy. Tak więc codziennie rano dostaję "meldunek" i trudno byłoby mi się od niego odzwyczaić.

Takie czasy! Taka miłość! Takie życie!

A jednak - czekam i tęsknię!

Czytaj dalej »

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Spać!

Nie - nikogo nie wyganiam.
Tak, trochę mi się chce spać. W sumie od ponad dziewięciu miesięcy nie dosypiam - uroki macierzyństwa ;)
Ale to też nie o to chodzi, choć nie powiem - marzy mi się czasem taki dzień, że jak zachce mi się spać, to po prostu się położę i nikt nie będzie sprawdzał sprężystości moich włosów, wielkości dziurek w nosie, ostrości zębów, długości rzęs, miękkości fałdek na brzuchu i możliwości przeskoczenia bramki zrobionej z nóg ;)

Nie powiem, że uwielbiam spać, bo chodzę nie za wcześnie i nie za późno, problemów z wstawaniem raczej nie mam i nie mam jakiegoś minimum snu niezbędnego do funkcjonowania. Jak mi niewygodnie albo boli mnie głowa to zasnąć nie mogę i się męczę dość długo. Mój Mąż - przeciwieństwo. Zasnąłby nawet na kamieniu i nie przeszkadzałyby Mu latające nad głową odrzutowce. A rano ciężko mu wstać.

On lubi przed snem poczytać książkę, ja raczej po prostu się kładę, ewentualnie czytam coś jeszcze na telefonie bądź przeglądam fejsa (taka choroba cywilizacyjna). Ale generalnie kładziemy się i wstajemy razem. Przed porodem nie było zwykle w tym żadnych anomalii. Dajmy się porwać euforii i wyobraźmy sobie bądź przypomnijmy te piękne obrazki, kiedy leżycie/leżymy razem przytuleni albo trzymacie/trzymamy się za ręce i to są jedne  z piękniejszych chwil w życiu.



A teraz schodzimy na ziemię i po dziewięciu miesiącach noszenia pod sercem małego Dzidzi taka scena się rozgrywa:

Mały urodził się latem - upały niemiłosierne wtedy były więc gdzie było choć ciut chłodniej? Ano - na podłodze! No i ja z Małym miałam, dzięki emigracji Męża, więcej miejsca na łóżku. No bo to przecież dla naszego dobra. A dla kręgosłupa zdrowiej na podłodze. No i chłodniej przy okazji.

Minęło lato, Smyk większość nocy spędzał w łóżeczku, Mąż powrócił na łóżko, ale i tak przez częste wstawania na karmienie szedł przeczekać na podłogę i czasem, zasypiając, już na łóżko nie wracał.

Potem przyszedł grudzień, Mały się rozchorował, więc jakie rozwiązanie było najlepsze? "Niech śpi z nami!" - wołał Mąż.
Tak minął tydzień, drugi, trzeci - Mały już do łóżeczka wrócić nie chciał. Do teraz i pewnie jeszcze długo długo nie.
Efekt?
Ja z Synkiem, już teraz dziewięciomiesięcznym "chłopem" na łóżku w kolejności: Mały od ściany (coby nie spadł), ja (zazwyczaj na środku i w środku bo nawet jak tylko we dwójkę śpimy to i tak zajmujemy około pół łóżka od ściany) no i Mąż z brzegu z możliwością przedłużenia swojej części do spania na podłogę (ładnie rzecz ujmując, a ujmując trochę mniej ładnie - codziennie między szafą a łóżkiem rozkłada On swoje, jak mówi, legowisko, by nas, jak mówi, pilnować, jak mówi, jak pies ;))
Zwykle zasypia na tym "legowisku" bądź czyta tam książkę, następnie kładzie się z nami, a czasem w środku nocy idzie na podłogę niby w imię naszej (no a swojej przy okazji tylko przecież) wygody, i wraca nad ranem.

No a generalnie chodzi o to, że to przecież ważne, by nie zatracić jednak tej "łóżkowej" bliskości i jedności. I nawet niewygody wspólnej. I już nawet nie o jakiś tam seks chodzi! Bo przecież tyle innych miejsc w domu jak ktoś lubi :P może tylko okazji mniej ale podobno dla chcącego nic trudnego ;) ale o taką zwyczajną bliskość i przytulenie.

I teraz wracamy powoli do tych euforycznych scen sprzed narodzin, ale różnie nam to jeszcze wychodzi. Czasem tęsknię za tym, by tak zwyczajnie do tego swojego Męża się w nocy przytulić. Bo nawet jak śpimy we trójkę, to czasem trudno bezszelestnie i bez skrzypienia łóżka odwrócić się od Synka, tak by go nie odkryć i nie obudzić, do Męża i Jego też nie obudzić.
A śmiesznie to wygląda, gdy leżę wygięta w łuk między dwoma najważniejszymi facetami w moim życiu, a obaj wykręceni do mnie tyłkiem hehe :P ale ma to też swój urok ;)

W każdym razie do czego to ja zmierzałam? No - dbajcie o bliskość! O wspólny sen. O przytulanie. Lepiej niewygodnie razem niż wygodnie osobno. Samotnie. Obok siebie. By kiedyś film "Dwoje do poprawki" nie stał się naszą rzeczywistością ;)

Dobrej nocy!

Czytaj dalej »

sobota, 23 kwietnia 2016

Apokalipsa - wersja mini

Każdy na pewno wie, co to apokalipsa. Armagedon. Koniec. The end.
Kojarzymy to przede wszystkim z Biblią i ostatnią księgą Nowego Testamentu. Znamy też "Małą Apokalipsę" Konwickiego i katastroficzny film "Armagedon".
Może kojarzycie też z historii literatury Dekadentyzm - nurt, który ukształtował się pod koniec XIX wieku i charakteryzował się pesymizmem, przeświadczeniem o dążeniu do upadku i myślami o końcu wszystkiego. Zresztą jest to motyw pojawiający się w literaturze także i później, ale wiersz polskiego poety "Koniec wieku XIX" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to na naszym gruncie chyba najlepszy wyraz panujących wówczas nastrojów.

Tę apokalipsę odnoszono także do konkretnego człowieka w konkretnym czasie - taka właśnie mała apokalipsa, apokalipsa - wersja mini. Cały świat może i zmierza do upadku, do apokalipsy, ale zanim to nastąpi, codziennie ma miejsce mnóstwo małych "końców świata".

Bo każdy człowiek czasem takie właśnie "końce" przeżywa i z niektórych może się jeszcze podnieść, z niektórych nie ma już drogi powrotnej, no i ten największy koniec - podobno jedyny pewny w życiu (żart mówi, że obok podatków ;))

Ten przydługi, nudny, szkolny wstęp po to, by nakreślić o co mi właściwie chodzi. A o to właśnie, że takie nastroje to nie tylko koniec wieku XIX, wojny światowe i jakieś tam filmy bardziej lub mniej odrealnione. Te mini apokalipsy dzieją się cały czas, czasem ich po prostu nie zauważamy albo nie traktujemy pewnych sytuacji w tych kategoriach. Choć czasem narzekamy czy po prostu mówimy z przekąsem - "Jak dożyję to..." albo "Nie wiadomo czy dożyję do...".

A na przeciwnej szali można położyć "Carpe diem" - "chwytaj dzień".




Jak to się ma u Żony Niedoskonałej?
Ano nie chcę tu pisać o swoich apokalipsach i życiu według starożytnych maksym, ale o pewnym nawyku/zachowaniu/przyzwyczajeniu/rytuale.

Mianowicie: odkąd razem mieszkamy, bardzo często, jeszcze przed narodzinami dziecka, gdy Mąż wychodził do pracy, a ja byłam akurat w domu, to patrzyłam przez okno jak idzie czy odjeżdża. Tak po prostu. Bo już tęskniłam. Bo znów rozłąka, choć krótka. Bo nie razem przez te kilka godzin. Po porodzie na jakiś czas przestałam to robić, bo zwykle o tej porze miałam kilka minut na odespanie nocnego wstawania do dziecka, albo akurat karmiłam. Ale odkąd Synek rozumie, że tata to tata, że jedzie do pracy, że "bum bum" i "papa", to codziennie, po wyjściu Męża, czekamy w oknie, aż wyprowadzi samochód, pod to okno podjedzie, odsunie szybę, zatrąbi, pomacha i dopiero odjedzie.
Dzień w dzień.

Po co? Bo to fajne przecież. Takie miłe. Słodkie. Dzidziuś macha tatusiowi i się cieszy.
No i żona też się cieszy. I macha "papa". Razem tak sobie machają. Ale rodzinka super.

Ale tylko ona wie i tylko ona sobie myśli, choć stara się to robić bezboleśnie i bezdotykowo (w sensie nie chłostać tymi myślami mózgu), że to może być ostatnie "papa" w życiu. Ostatnie spojrzenie, Ostatnie "om om" i ostatni buziak. Bo nigdy nie wiadomo co czeka za rogiem.
I nawet jak to pisze  to ma łzy w oczach. Bo wie, że nie wie. Kiedy i jak. A najlepiej nigdy. A to przecież nieuchronne choć może jeszcze nie teraz. Nie tak młodo. Jeszcze nie teraz ta mini apokalipsa.

Warto żyć dniem i może nie ironizować zbyt często, że "jak dożyję", ale mieć jednak gdzieś w głowie, że na niektóre słowa i gesty może być kiedyś za późno. O jeden dzień. O jedno "papa".


PS. Gdyby ktoś był ciekawy o co chodzi z tym "om om" to odpowiedź tutaj :)
Czytaj dalej »

czwartek, 21 kwietnia 2016

Wspólne dobro - wspólne konto

Tak się jakoś złożyło, że wczoraj w jednej z grup na Facebooku, przy temacie o zakupach wywiązała się dyskusjach o koncie bankowym, a konkretnie - konto wspólne czy każdy z małżonków powinien mieć swoje? A na dodatek o tym samym mówili wczoraj w "Pytaniu na śniadanie". Tych drugich wypowiedzi akurat słuchać nie mogłam, a raczej narzucającego z góry zdanie tonu wypowiedzi. Generalnie nie lubię, jak zapraszają tam pseudo-gwiazdy lub pseudo-fachowców, aby wypowiadali się na tematy nienaukowe, bo przecież ile osób tyle zdań i każdy może mieć swoje. Jeden powie, że zima jest be bo jej nie lubi i często wtedy choruje, drugi powie, że jest super, bo można na nartach pojeździć. Czy któryś ma rację bądź jej nie ma?

No właśnie. Podobnie było i z tym tematem. Ja subiektywnie powiem wprost - mamy wspólne konto i uważam, że to rozwiązanie jest super! Wspólne wpływy, wydatki, oszczędności, wszystko w jednym miejscu i każdy ma dostęp.
U nas to jest akurat tak, że mamy swoje karty, ale konto internetowe obsługuję tylko ja. Mąż generalnie hm... nie lubi? nie umie? nie potrzebuje? - nie ma tu dobrej odpowiedzi, w każdym razie skoro mogę ja się tym zająć to on nie musi ;) On teraz dba głównie o to, by było co wydawać hehe ;) taki żart:P



Ale wracając do sedna - czemu jedno? Jest to dla nas wygodne, bo wszystko mamy na bieżąco w jednym miejscu. Zwłaszcza, że Mąż otrzymuje wypłatę na początku miesiąca, a ja pod koniec, więc nie musimy kombinować, z czyjego konta coś zapłacić, czy wypłacić. Poza tym na bieżąco wiemy, ile dokładnie mamy - nie musimy nic sprawdzać, dodawać, odejmować i przelewać z konta na konto w razie potrzeby. No ale przede wszystkim - skoro jesteśmy jednością - małżeństwem - to po co mieć oddzielne konta?

Kiedy się poznaliśmy, ja jeszcze studiowałam i pobierałam stypendia, Mąż kończył studia i szukał pracy. Początkowo były to prace dorywcze, z których czasem nie starczało mu nawet na utrzymanie od przysłowiowego pierwszego do pierwszego. Ja w tym czasie miałam co miesiąc wpływy na koncie niewiele mniejsze niż średnia krajowa. Po ślubie Mąż znalazł stałą pracę, ale za najniższą krajową, ja pracowałam na zlecenie, ale z prowizjami i premiami wyciągałam troszkę więcej od Niego. Teraz jestem na macierzyńskim, więc moje dochody troszkę  się obniżyły, za to zaraz po porodzie Mąż znalazł lepszą pracę i jak na ogólnokrajowe tendencje - zarabia nienajgorzej.

Po co to piszę? Żeby pokazać, że w tak krótkim czasie nasza sytuacja finansowa, najpierw indywidualnie, a po ślubie już wspólnie, zmieniała się dość dynamicznie. Gdyby każde z nas żyło tylko i wyłącznie za swoje zarobki, to ciągle któreś z nas musiałoby się zapożyczać. Razem - dajemy radę. Poza tym idea konta wspólnego to trochę konsekwencja podejścia do małżeństwa - podobnie jak z tym nazwiskiem z poprzedniego wpisu (tutaj można przeczytać). No i chyba najważniejsze - przecież skoro żyjemy razem, wspólnie mieszkamy, mamy wspólne dziecko, robimy wspólne zakupy by zjeść obiad z tego samego garnka na naczyniach umytych w wodzie i ugotowany na gazie, za które wspólnie płacimy rachunek, itd. itd., to po co rozdzielać środki, z których to wszystko może mieć rację bytu?

A na koniec, żeby nie było, że jest tak idealnie i kolorowo, to dodam, że jedyna rzecz, która, może nie tak do końca, ale jednak jest bardziej czyjaś, to samochód :P Mąż kupił go sobie jeszcze przed ślubem, ogólnie jest wielkim fanem motoryzacji, bardzo dba o to swoje "dziecko" i ja tak trochę właśnie ten samochód traktuję. On jest niby nasz, ale oboje mówimy o nim "mój" (Mąż) i "Twój" (ja). Może się to zmieni jak zmienimy auto albo kupimy drugie - moje ;)

No to tyle! A Wy jakie rozwiązanie wybraliście? Macie jedno konto czy osobne?
Czytaj dalej »

środa, 20 kwietnia 2016

Co warto obserwować. Pułapka

Ostatnio na jednym z blogów pojawiła się kwestia "jak ogarnąć" - pisać bloga, być na bieżąco, a równocześnie nie zatracić się w tym wirtualnym świecie i po prostu żyć.

Chcę tu troszkę nawiązać do jednego z ostatnich postów o potrzebie nieustannego bycia w tym wirtualnym świecie (czytaj więcej>>>), życia aktualnościami na temat swoich znajomych, wydarzeń i...

No właśnie. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że przeżywamy pewien boom na pisanie blogów. Ten jest chyba zresztą najlepszym przykładem. Zamiast do szuflady czy do pamiętnika - to na blogu. Jedni całkiem otwarcie i prywatnie, inni tematycznie, trochę anonimowo. Ale generalnie - lubimy te nowości z blogów, często "osobistych", śledzić. Ludzie tacy już są, że lubią podglądać, inni z kolei lubią być słuchani/czytani, a jeszcze inni mają potrzebę dzielenia się tym, co robią.




Generalnie - jest podaż, popyt i rynek blogowy się kręci.
Absolutnie tego nie krytykuję - żeby nie było. W końcu sama w ten świat w jakimś stopniu wkroczyłam. Ale i on jest pełen pułapek, nawet dla biernego czytelnika, jakim sama do niedawna byłam.

Specjalnie poświęciłam dziś jedną drzemkę Smyka na pewne podsumowanie.
Tak więc na dzień dzisiejszy, jako osoba prywatna, polubiłam 266 różnych stron na Facebooku, z czego jedna trzecia (93) to strony dedykowane ślubowi, małżeństwu, kobiecie, matce, dziecku i tematom około tych wymienionych, przy czym brakuje tu kilku czy kilkunastu stron obserwowanych "tylko" na bloggerze i "tylko" jako Żona Niedoskonała.


Tak to wygląda w liczbach:
Rodzaj strony/temat
Kobieta
Ślub
Małżeństwo
Poród/karmienie
Matka
Dziecko
Inne
Blog
1
-
6
3
11
13
4
Społeczność
10
-
7
3
3
-
1
Grupa
-
3
3
-
-
-
-
Inne
3
2
4
4
2
8
2
Razem
14
5
20
10
16
21
7
Razem
93
Inne - witryny internetowe, portale edukacyjne dla dzieci itp. Inna tematyka to m.in. kilka blogów prowadzonych przez ojców.


To zapewne czubek góry lodowej tego, co można w tej tematyce "polubić", a i tak jest to ogrom treści, postów, linków, zdjęć i przeżyć osób, kryjących się za tymi wszystkimi informacjami.

Dodam, że nie należę do osób, które lajkują co popadnie, bo ktoś jakiś wpis "fajny" polubił, udostępnił czy zaprosił do polubienia strony. Zawsze przeglądam kilka/kilkanaście ostatnich wpisów, sprawdzam, czy są tam przydatne dla mnie treści, czasem taki "lajk" to efekt poszukiwań jakichś informacji, ale zawsze jest to przemyślane kliknięcie. Sama też zapraszam do polubienia jakichś stron w sposób przemyślany - jeśli wiem, że dana osoba coś z tego skorzysta.

I choć o tym wiem, to i ja dałam złapać się w tę pułapkę. O ile polubienie stron z kreatywnymi zabawami dla dzieci, grup wspierających małżeństwa czy blogów z "dobrymi treściami" były bardzo dobrym krokiem, o tyle duża część lajków to efekt "owczego pędu" i zjawiska, którego nazwać nie umiem, ale polegającego na śledzeniu wszystkiego, co nas jakoś dotyczy, nawet jeśli to nic konkretnego do naszego życia nie wnosi bądź treści są w zasadzie te same, a nawet znamy je ze swojej codzienności. Mam tu na myśli blogowe wpisy jak to dziecko jakieś słowo przy obiedzie przekręciło i była kupa śmiechu. Albo jak to ciężarna pod koniec ciąży nie ma co na siebie założyć. Itp. Itd.
Nie wiem, czy zauważyliście też pewną, nazwijmy to, "blogową falę". Po ustawie dotyczącej aborcji niemal każdy bloger napisał swoje zdanie na ten temat. Ktoś napisał o depresji poporodowej, napisała i reszta "blogujących mam". Ktoś wrzucił zdjęcie z cytatem, odnoszącym się do wychowania, a reszta udostępniła.
Trochę to jest tak, że jak właśnie robimy prawo jazdy, widzimy na ulicach mnóstwo "elek"; jak jesteśmy w ciąży, to widzimy pełno kobiet w ciąży, itd. I tak też chyba poniekąd działa to "lajkowanie".

Powiecie - twój post to bat na twoją własną d*** - poniekąd tak. W końcu mnóstwo jest blogów o małżeństwie, ktoś już pisał o obrączkach, randkach i innych codziennościach. I nie chodzi mi o to, żeby kogoś obrażać, zniechęcać - każdy chce dzielić się tym co najlepsze i każdy ma swoich czytelników i swoją publiczność. Powiedzmy też sobie otwarcie - dla blogera powodzenie bloga to też poniekąd wynik aktywności na blogach innych osób i "przechwytywania", a raczej zdobywania w ten sposób nowych czytelników, a przynajmniej ujawnienie się dla większego grona odbiorców.

To raczej apel do mnie samej, i do czytelników, o niepopadanie w pułapkę życia życiem obcych ludzi, a przemyślane śledzenie treści, które nas zalewają codziennie po czubek głowy i jeszcze wyżej. 
Cóż więcej pisać: inspirujcie się, podglądajcie, ale mądrze, i przede wszystkim żyjcie w świecie realnym, a nie wirtualnym!

PS 1. Na moim blogu w kolumnie po lewej, pod formularzem kontaktowym, może obserwować najnowsze wpisy z blogów, które ja sama obserwuję.

PS 2. Czeka mnie "rewizja" "lajków", część przerzucę pewnie na fanpage Żony Niedoskonałej, bo czasem strona główna mojego fejsa to istny groch z kapustą!
Czytaj dalej »