środa, 27 kwietnia 2016

Melduję: jestem!

Żyjemy w erze Internetu i komórek, które od jakiegoś czasu służą głównie właśnie do korzystania z sieci, a w sieci tej wiele portali społecznościowych, do  korzystania z których pomagają nam aplikacje właśnie na telefon.
Takie koło. Tak - błędne.

Generalnie to super sprawa, stały kontakt z rodziną, czasem przebywającą daleko, i ze znajomymi, którzy po szkole średniej rozjechali się po całej Polsce na studia, ale także pewna pułapka.

Pułapka potrzeby bycia ciągle w kontakcie. Pułapka, by wiedzieć wszystko na bieżąco. Pułapka kontroli. Pułapka swoistego GPSa. Pułapka niemyślenia, nieanalizowania i nieczucia.
Pułapka nieoczekiwania.

Wszystko dla ludzi. Ale z głową.




Jest sobie żona i mąż. Przed ślubem dzieliło ich sto kilometrów. Widzieli się zwykle raz na dwa tygodnie, ale pisali do siebie listy, czasem udało się "umówić na rozmowę telefoniczną" z jakiejś budki bądź telefonu bogatszego sąsiada. Martwili się o siebie, czy będzie następne spotkanie. Czy w razie jakiegoś wypadku w ogóle dowiedzą się o tym na czas? Tęsknili za sobą, a tyle było do obgadania i opowiedzenia. W końcu dwa tygodnie się nie widzieli! Gdy po latach i oni weszli w erę komórek (czytaj: dzieci miały je już od dobrych kilku lat, ale oni nie mogli się do nich długo przekonać), czasem dzwonią do siebie w razie potrzeby i generalnie używają telefonów głównie do kontaktów z rodziną.

Jest sobie żona i mąż. Przed ślubem dzieliło ich sto kilometrów. Widzieli się głównie w weekendy, ale dużo ze sobą rozmawiali przez telefon. Zawsze, kiedy od niej wyjeżdżał, po dotarciu do domu dzwonił, że dojechał. Pisali do siebie o wszystkim co robili. Po spotkaniu - że dotarli do domów. Zresztą jak i po każdym wyjściu z domu. Po ślubie - że dotarli do pracy. A i z przerwy w pracy dzwonią do siebie. Tak po prostu. Zapytać "co tam?". Bo przecież tak "długo" się nie widzieli.

Tak, to drugie małżeństwo to my. Zawsze rano czekam na smsa od Męża "jestem:*", zamienione z czasem na samą "buźkę". I jestem spokojna. Mimo, że to tylko kilka kilometrów na terenie miasta. Bo jaki pisałam w Apokalipsie-wersji mini - nigdy nic nie wiadomo.

Tak, jest to swego rodzaju pułapka. Ubezwłasnowolnienia. Zabicia ciekawości i zainteresowania drugą osobą. Nieoczekiwania i nietęsknienia. Bo przecież wszystko na bieżąco obgadane i zrelacjonowane. Choć osobiście mam tak, i myślę, że nie tylko ja, że historie opowiedziane przez telefon, a potem jeszcze raz na żywo, brzmią jak opowiadane pierwszy raz, nawet jakby użyto dokładnie tych samych słów.

A z drugiej strony - takie czasy. Tak więc codziennie rano dostaję "meldunek" i trudno byłoby mi się od niego odzwyczaić.

Takie czasy! Taka miłość! Takie życie!

A jednak - czekam i tęsknię!

Czytaj dalej »

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Spać!

Nie - nikogo nie wyganiam.
Tak, trochę mi się chce spać. W sumie od ponad dziewięciu miesięcy nie dosypiam - uroki macierzyństwa ;)
Ale to też nie o to chodzi, choć nie powiem - marzy mi się czasem taki dzień, że jak zachce mi się spać, to po prostu się położę i nikt nie będzie sprawdzał sprężystości moich włosów, wielkości dziurek w nosie, ostrości zębów, długości rzęs, miękkości fałdek na brzuchu i możliwości przeskoczenia bramki zrobionej z nóg ;)

Nie powiem, że uwielbiam spać, bo chodzę nie za wcześnie i nie za późno, problemów z wstawaniem raczej nie mam i nie mam jakiegoś minimum snu niezbędnego do funkcjonowania. Jak mi niewygodnie albo boli mnie głowa to zasnąć nie mogę i się męczę dość długo. Mój Mąż - przeciwieństwo. Zasnąłby nawet na kamieniu i nie przeszkadzałyby Mu latające nad głową odrzutowce. A rano ciężko mu wstać.

On lubi przed snem poczytać książkę, ja raczej po prostu się kładę, ewentualnie czytam coś jeszcze na telefonie bądź przeglądam fejsa (taka choroba cywilizacyjna). Ale generalnie kładziemy się i wstajemy razem. Przed porodem nie było zwykle w tym żadnych anomalii. Dajmy się porwać euforii i wyobraźmy sobie bądź przypomnijmy te piękne obrazki, kiedy leżycie/leżymy razem przytuleni albo trzymacie/trzymamy się za ręce i to są jedne  z piękniejszych chwil w życiu.



A teraz schodzimy na ziemię i po dziewięciu miesiącach noszenia pod sercem małego Dzidzi taka scena się rozgrywa:

Mały urodził się latem - upały niemiłosierne wtedy były więc gdzie było choć ciut chłodniej? Ano - na podłodze! No i ja z Małym miałam, dzięki emigracji Męża, więcej miejsca na łóżku. No bo to przecież dla naszego dobra. A dla kręgosłupa zdrowiej na podłodze. No i chłodniej przy okazji.

Minęło lato, Smyk większość nocy spędzał w łóżeczku, Mąż powrócił na łóżko, ale i tak przez częste wstawania na karmienie szedł przeczekać na podłogę i czasem, zasypiając, już na łóżko nie wracał.

Potem przyszedł grudzień, Mały się rozchorował, więc jakie rozwiązanie było najlepsze? "Niech śpi z nami!" - wołał Mąż.
Tak minął tydzień, drugi, trzeci - Mały już do łóżeczka wrócić nie chciał. Do teraz i pewnie jeszcze długo długo nie.
Efekt?
Ja z Synkiem, już teraz dziewięciomiesięcznym "chłopem" na łóżku w kolejności: Mały od ściany (coby nie spadł), ja (zazwyczaj na środku i w środku bo nawet jak tylko we dwójkę śpimy to i tak zajmujemy około pół łóżka od ściany) no i Mąż z brzegu z możliwością przedłużenia swojej części do spania na podłogę (ładnie rzecz ujmując, a ujmując trochę mniej ładnie - codziennie między szafą a łóżkiem rozkłada On swoje, jak mówi, legowisko, by nas, jak mówi, pilnować, jak mówi, jak pies ;))
Zwykle zasypia na tym "legowisku" bądź czyta tam książkę, następnie kładzie się z nami, a czasem w środku nocy idzie na podłogę niby w imię naszej (no a swojej przy okazji tylko przecież) wygody, i wraca nad ranem.

No a generalnie chodzi o to, że to przecież ważne, by nie zatracić jednak tej "łóżkowej" bliskości i jedności. I nawet niewygody wspólnej. I już nawet nie o jakiś tam seks chodzi! Bo przecież tyle innych miejsc w domu jak ktoś lubi :P może tylko okazji mniej ale podobno dla chcącego nic trudnego ;) ale o taką zwyczajną bliskość i przytulenie.

I teraz wracamy powoli do tych euforycznych scen sprzed narodzin, ale różnie nam to jeszcze wychodzi. Czasem tęsknię za tym, by tak zwyczajnie do tego swojego Męża się w nocy przytulić. Bo nawet jak śpimy we trójkę, to czasem trudno bezszelestnie i bez skrzypienia łóżka odwrócić się od Synka, tak by go nie odkryć i nie obudzić, do Męża i Jego też nie obudzić.
A śmiesznie to wygląda, gdy leżę wygięta w łuk między dwoma najważniejszymi facetami w moim życiu, a obaj wykręceni do mnie tyłkiem hehe :P ale ma to też swój urok ;)

W każdym razie do czego to ja zmierzałam? No - dbajcie o bliskość! O wspólny sen. O przytulanie. Lepiej niewygodnie razem niż wygodnie osobno. Samotnie. Obok siebie. By kiedyś film "Dwoje do poprawki" nie stał się naszą rzeczywistością ;)

Dobrej nocy!

Czytaj dalej »

sobota, 23 kwietnia 2016

Apokalipsa - wersja mini

Każdy na pewno wie, co to apokalipsa. Armagedon. Koniec. The end.
Kojarzymy to przede wszystkim z Biblią i ostatnią księgą Nowego Testamentu. Znamy też "Małą Apokalipsę" Konwickiego i katastroficzny film "Armagedon".
Może kojarzycie też z historii literatury Dekadentyzm - nurt, który ukształtował się pod koniec XIX wieku i charakteryzował się pesymizmem, przeświadczeniem o dążeniu do upadku i myślami o końcu wszystkiego. Zresztą jest to motyw pojawiający się w literaturze także i później, ale wiersz polskiego poety "Koniec wieku XIX" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to na naszym gruncie chyba najlepszy wyraz panujących wówczas nastrojów.

Tę apokalipsę odnoszono także do konkretnego człowieka w konkretnym czasie - taka właśnie mała apokalipsa, apokalipsa - wersja mini. Cały świat może i zmierza do upadku, do apokalipsy, ale zanim to nastąpi, codziennie ma miejsce mnóstwo małych "końców świata".

Bo każdy człowiek czasem takie właśnie "końce" przeżywa i z niektórych może się jeszcze podnieść, z niektórych nie ma już drogi powrotnej, no i ten największy koniec - podobno jedyny pewny w życiu (żart mówi, że obok podatków ;))

Ten przydługi, nudny, szkolny wstęp po to, by nakreślić o co mi właściwie chodzi. A o to właśnie, że takie nastroje to nie tylko koniec wieku XIX, wojny światowe i jakieś tam filmy bardziej lub mniej odrealnione. Te mini apokalipsy dzieją się cały czas, czasem ich po prostu nie zauważamy albo nie traktujemy pewnych sytuacji w tych kategoriach. Choć czasem narzekamy czy po prostu mówimy z przekąsem - "Jak dożyję to..." albo "Nie wiadomo czy dożyję do...".

A na przeciwnej szali można położyć "Carpe diem" - "chwytaj dzień".




Jak to się ma u Żony Niedoskonałej?
Ano nie chcę tu pisać o swoich apokalipsach i życiu według starożytnych maksym, ale o pewnym nawyku/zachowaniu/przyzwyczajeniu/rytuale.

Mianowicie: odkąd razem mieszkamy, bardzo często, jeszcze przed narodzinami dziecka, gdy Mąż wychodził do pracy, a ja byłam akurat w domu, to patrzyłam przez okno jak idzie czy odjeżdża. Tak po prostu. Bo już tęskniłam. Bo znów rozłąka, choć krótka. Bo nie razem przez te kilka godzin. Po porodzie na jakiś czas przestałam to robić, bo zwykle o tej porze miałam kilka minut na odespanie nocnego wstawania do dziecka, albo akurat karmiłam. Ale odkąd Synek rozumie, że tata to tata, że jedzie do pracy, że "bum bum" i "papa", to codziennie, po wyjściu Męża, czekamy w oknie, aż wyprowadzi samochód, pod to okno podjedzie, odsunie szybę, zatrąbi, pomacha i dopiero odjedzie.
Dzień w dzień.

Po co? Bo to fajne przecież. Takie miłe. Słodkie. Dzidziuś macha tatusiowi i się cieszy.
No i żona też się cieszy. I macha "papa". Razem tak sobie machają. Ale rodzinka super.

Ale tylko ona wie i tylko ona sobie myśli, choć stara się to robić bezboleśnie i bezdotykowo (w sensie nie chłostać tymi myślami mózgu), że to może być ostatnie "papa" w życiu. Ostatnie spojrzenie, Ostatnie "om om" i ostatni buziak. Bo nigdy nie wiadomo co czeka za rogiem.
I nawet jak to pisze  to ma łzy w oczach. Bo wie, że nie wie. Kiedy i jak. A najlepiej nigdy. A to przecież nieuchronne choć może jeszcze nie teraz. Nie tak młodo. Jeszcze nie teraz ta mini apokalipsa.

Warto żyć dniem i może nie ironizować zbyt często, że "jak dożyję", ale mieć jednak gdzieś w głowie, że na niektóre słowa i gesty może być kiedyś za późno. O jeden dzień. O jedno "papa".


PS. Gdyby ktoś był ciekawy o co chodzi z tym "om om" to odpowiedź tutaj :)
Czytaj dalej »

czwartek, 21 kwietnia 2016

Wspólne dobro - wspólne konto

Tak się jakoś złożyło, że wczoraj w jednej z grup na Facebooku, przy temacie o zakupach wywiązała się dyskusjach o koncie bankowym, a konkretnie - konto wspólne czy każdy z małżonków powinien mieć swoje? A na dodatek o tym samym mówili wczoraj w "Pytaniu na śniadanie". Tych drugich wypowiedzi akurat słuchać nie mogłam, a raczej narzucającego z góry zdanie tonu wypowiedzi. Generalnie nie lubię, jak zapraszają tam pseudo-gwiazdy lub pseudo-fachowców, aby wypowiadali się na tematy nienaukowe, bo przecież ile osób tyle zdań i każdy może mieć swoje. Jeden powie, że zima jest be bo jej nie lubi i często wtedy choruje, drugi powie, że jest super, bo można na nartach pojeździć. Czy któryś ma rację bądź jej nie ma?

No właśnie. Podobnie było i z tym tematem. Ja subiektywnie powiem wprost - mamy wspólne konto i uważam, że to rozwiązanie jest super! Wspólne wpływy, wydatki, oszczędności, wszystko w jednym miejscu i każdy ma dostęp.
U nas to jest akurat tak, że mamy swoje karty, ale konto internetowe obsługuję tylko ja. Mąż generalnie hm... nie lubi? nie umie? nie potrzebuje? - nie ma tu dobrej odpowiedzi, w każdym razie skoro mogę ja się tym zająć to on nie musi ;) On teraz dba głównie o to, by było co wydawać hehe ;) taki żart:P



Ale wracając do sedna - czemu jedno? Jest to dla nas wygodne, bo wszystko mamy na bieżąco w jednym miejscu. Zwłaszcza, że Mąż otrzymuje wypłatę na początku miesiąca, a ja pod koniec, więc nie musimy kombinować, z czyjego konta coś zapłacić, czy wypłacić. Poza tym na bieżąco wiemy, ile dokładnie mamy - nie musimy nic sprawdzać, dodawać, odejmować i przelewać z konta na konto w razie potrzeby. No ale przede wszystkim - skoro jesteśmy jednością - małżeństwem - to po co mieć oddzielne konta?

Kiedy się poznaliśmy, ja jeszcze studiowałam i pobierałam stypendia, Mąż kończył studia i szukał pracy. Początkowo były to prace dorywcze, z których czasem nie starczało mu nawet na utrzymanie od przysłowiowego pierwszego do pierwszego. Ja w tym czasie miałam co miesiąc wpływy na koncie niewiele mniejsze niż średnia krajowa. Po ślubie Mąż znalazł stałą pracę, ale za najniższą krajową, ja pracowałam na zlecenie, ale z prowizjami i premiami wyciągałam troszkę więcej od Niego. Teraz jestem na macierzyńskim, więc moje dochody troszkę  się obniżyły, za to zaraz po porodzie Mąż znalazł lepszą pracę i jak na ogólnokrajowe tendencje - zarabia nienajgorzej.

Po co to piszę? Żeby pokazać, że w tak krótkim czasie nasza sytuacja finansowa, najpierw indywidualnie, a po ślubie już wspólnie, zmieniała się dość dynamicznie. Gdyby każde z nas żyło tylko i wyłącznie za swoje zarobki, to ciągle któreś z nas musiałoby się zapożyczać. Razem - dajemy radę. Poza tym idea konta wspólnego to trochę konsekwencja podejścia do małżeństwa - podobnie jak z tym nazwiskiem z poprzedniego wpisu (tutaj można przeczytać). No i chyba najważniejsze - przecież skoro żyjemy razem, wspólnie mieszkamy, mamy wspólne dziecko, robimy wspólne zakupy by zjeść obiad z tego samego garnka na naczyniach umytych w wodzie i ugotowany na gazie, za które wspólnie płacimy rachunek, itd. itd., to po co rozdzielać środki, z których to wszystko może mieć rację bytu?

A na koniec, żeby nie było, że jest tak idealnie i kolorowo, to dodam, że jedyna rzecz, która, może nie tak do końca, ale jednak jest bardziej czyjaś, to samochód :P Mąż kupił go sobie jeszcze przed ślubem, ogólnie jest wielkim fanem motoryzacji, bardzo dba o to swoje "dziecko" i ja tak trochę właśnie ten samochód traktuję. On jest niby nasz, ale oboje mówimy o nim "mój" (Mąż) i "Twój" (ja). Może się to zmieni jak zmienimy auto albo kupimy drugie - moje ;)

No to tyle! A Wy jakie rozwiązanie wybraliście? Macie jedno konto czy osobne?
Czytaj dalej »

środa, 20 kwietnia 2016

Co warto obserwować. Pułapka

Ostatnio na jednym z blogów pojawiła się kwestia "jak ogarnąć" - pisać bloga, być na bieżąco, a równocześnie nie zatracić się w tym wirtualnym świecie i po prostu żyć.

Chcę tu troszkę nawiązać do jednego z ostatnich postów o potrzebie nieustannego bycia w tym wirtualnym świecie (czytaj więcej>>>), życia aktualnościami na temat swoich znajomych, wydarzeń i...

No właśnie. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że przeżywamy pewien boom na pisanie blogów. Ten jest chyba zresztą najlepszym przykładem. Zamiast do szuflady czy do pamiętnika - to na blogu. Jedni całkiem otwarcie i prywatnie, inni tematycznie, trochę anonimowo. Ale generalnie - lubimy te nowości z blogów, często "osobistych", śledzić. Ludzie tacy już są, że lubią podglądać, inni z kolei lubią być słuchani/czytani, a jeszcze inni mają potrzebę dzielenia się tym, co robią.




Generalnie - jest podaż, popyt i rynek blogowy się kręci.
Absolutnie tego nie krytykuję - żeby nie było. W końcu sama w ten świat w jakimś stopniu wkroczyłam. Ale i on jest pełen pułapek, nawet dla biernego czytelnika, jakim sama do niedawna byłam.

Specjalnie poświęciłam dziś jedną drzemkę Smyka na pewne podsumowanie.
Tak więc na dzień dzisiejszy, jako osoba prywatna, polubiłam 266 różnych stron na Facebooku, z czego jedna trzecia (93) to strony dedykowane ślubowi, małżeństwu, kobiecie, matce, dziecku i tematom około tych wymienionych, przy czym brakuje tu kilku czy kilkunastu stron obserwowanych "tylko" na bloggerze i "tylko" jako Żona Niedoskonała.


Tak to wygląda w liczbach:
Rodzaj strony/temat
Kobieta
Ślub
Małżeństwo
Poród/karmienie
Matka
Dziecko
Inne
Blog
1
-
6
3
11
13
4
Społeczność
10
-
7
3
3
-
1
Grupa
-
3
3
-
-
-
-
Inne
3
2
4
4
2
8
2
Razem
14
5
20
10
16
21
7
Razem
93
Inne - witryny internetowe, portale edukacyjne dla dzieci itp. Inna tematyka to m.in. kilka blogów prowadzonych przez ojców.


To zapewne czubek góry lodowej tego, co można w tej tematyce "polubić", a i tak jest to ogrom treści, postów, linków, zdjęć i przeżyć osób, kryjących się za tymi wszystkimi informacjami.

Dodam, że nie należę do osób, które lajkują co popadnie, bo ktoś jakiś wpis "fajny" polubił, udostępnił czy zaprosił do polubienia strony. Zawsze przeglądam kilka/kilkanaście ostatnich wpisów, sprawdzam, czy są tam przydatne dla mnie treści, czasem taki "lajk" to efekt poszukiwań jakichś informacji, ale zawsze jest to przemyślane kliknięcie. Sama też zapraszam do polubienia jakichś stron w sposób przemyślany - jeśli wiem, że dana osoba coś z tego skorzysta.

I choć o tym wiem, to i ja dałam złapać się w tę pułapkę. O ile polubienie stron z kreatywnymi zabawami dla dzieci, grup wspierających małżeństwa czy blogów z "dobrymi treściami" były bardzo dobrym krokiem, o tyle duża część lajków to efekt "owczego pędu" i zjawiska, którego nazwać nie umiem, ale polegającego na śledzeniu wszystkiego, co nas jakoś dotyczy, nawet jeśli to nic konkretnego do naszego życia nie wnosi bądź treści są w zasadzie te same, a nawet znamy je ze swojej codzienności. Mam tu na myśli blogowe wpisy jak to dziecko jakieś słowo przy obiedzie przekręciło i była kupa śmiechu. Albo jak to ciężarna pod koniec ciąży nie ma co na siebie założyć. Itp. Itd.
Nie wiem, czy zauważyliście też pewną, nazwijmy to, "blogową falę". Po ustawie dotyczącej aborcji niemal każdy bloger napisał swoje zdanie na ten temat. Ktoś napisał o depresji poporodowej, napisała i reszta "blogujących mam". Ktoś wrzucił zdjęcie z cytatem, odnoszącym się do wychowania, a reszta udostępniła.
Trochę to jest tak, że jak właśnie robimy prawo jazdy, widzimy na ulicach mnóstwo "elek"; jak jesteśmy w ciąży, to widzimy pełno kobiet w ciąży, itd. I tak też chyba poniekąd działa to "lajkowanie".

Powiecie - twój post to bat na twoją własną d*** - poniekąd tak. W końcu mnóstwo jest blogów o małżeństwie, ktoś już pisał o obrączkach, randkach i innych codziennościach. I nie chodzi mi o to, żeby kogoś obrażać, zniechęcać - każdy chce dzielić się tym co najlepsze i każdy ma swoich czytelników i swoją publiczność. Powiedzmy też sobie otwarcie - dla blogera powodzenie bloga to też poniekąd wynik aktywności na blogach innych osób i "przechwytywania", a raczej zdobywania w ten sposób nowych czytelników, a przynajmniej ujawnienie się dla większego grona odbiorców.

To raczej apel do mnie samej, i do czytelników, o niepopadanie w pułapkę życia życiem obcych ludzi, a przemyślane śledzenie treści, które nas zalewają codziennie po czubek głowy i jeszcze wyżej. 
Cóż więcej pisać: inspirujcie się, podglądajcie, ale mądrze, i przede wszystkim żyjcie w świecie realnym, a nie wirtualnym!

PS 1. Na moim blogu w kolumnie po lewej, pod formularzem kontaktowym, może obserwować najnowsze wpisy z blogów, które ja sama obserwuję.

PS 2. Czeka mnie "rewizja" "lajków", część przerzucę pewnie na fanpage Żony Niedoskonałej, bo czasem strona główna mojego fejsa to istny groch z kapustą!
Czytaj dalej »

wtorek, 19 kwietnia 2016

Nazwisko i bunt

Znacie na pewno to, że osobom o określonych imionach często przypisujemy określone cechy i też mamy bądź nie mamy sympatii do osób o określonym imieniu, jeśli znamy kogoś, kto właśnie określone imię nosi, a my tę osobę lubimy lub nie.
Ja przykładowo nie lubię imienia Mariusz, choć obecnie nie mam styczności z nikim o tym imieniu, z kolei bardzo lubię imiona Piotrek, Paweł, Michał, które dość licznie występują w mojej rodzinie i moim otoczeniu.
Są też takie imiona, które kiedyś uznawaliśmy za dziwne, przestarzałe i odpowiednie dla osób starych, ale ponieważ poznaliśmy kogoś w zbliżonym do nas wieku, kto takie imię nosi - stały się one dla nas "normalne". Ja mam tak np. z Lucyną i Jolą.

Ale w sumie to nie o imionach chciałabym dziś się rozwodzić, choć mój Mąż twierdzi, że moje mówi o mnie dość sporo i to jak On odbierał do tej pory dziewczyny noszące to imię ma i u mnie potwierdzenie.

Dziś coś o nazwisku.

Zauważyłam, że już od dłuższego czasu panuje moda na podwójne nazwiska u kobiet. Będąc jeszcze w szkole średniej czy na studiach magisterskich, znałam zaledwie kilka osób, które zdecydowały się na takie rozwiązanie, z czego w większości podyktowane to było karierą naukową, a więc chodziło o to, by nie utracić pewnej rozpoznawalności (ogólnie rzecz ujmując). Mnie teoretycznie też to dotyczy/dotyczyło, ale ja od początku wiedziałam, że będę mieć tylko nazwisko po mężu.

Dziś, patrząc na koleżanki, które zmieniają po ślubie dane na facebooku, może nie większość, ale myślę, że co druga - co trzecia - zostawia swoje nazwisko i do tego dostawia to po mężu.
Nie wiem czy to tylko moda, przywiązanie, estetyka, ale nie do końca to rozumiem. Hm...

Ale wracając do mnie - nie chciałam dwóch nazwisk z przyczyn praktycznych - długie podpisy i fakt, że niektórzy potem i tak podają tylko jedno i czasem, chociażby w indeksie, nie było wiadomo co wpisać. 
Ale najważniejsze, co mną kierowało, to jakieś takie, powiedzmy, przywiązanie do tradycji i, być może przeze mnie samą dorobiona, ideologia z tym związania.

Jestem tradycjonalistką i zawsze "normalnym" było dla mnie, że żona bierze nazwisko po mężu, a on staje się głową rodziny. Nie mam oczywiście na myśli jakiegoś poddaństwa czy rezygnacji z własnej osobowości, ale jednak, jakby to określić, oddane się pod opiekę. Mam nadzieję, że dobrze mnie rozumiecie.

Znacie też na pewno powiedzenie o krakaniu wśród wron tak jak i one. W tym też coś jest. Małżonkowie, chcąc nie chcąc, przejmują od siebie dużo rzeczy - w końcu stają się, a przynajmniej dążą, do jedności. Czasem muszą z czegoś zrezygnować na rzecz wspólnego dobra.

No właśnie... zrezygnować. A więc zrobić czy zachować się inaczej niż normalnie by to miało miejsce. I tu przechodzę do sedna wpisu - czasem Mąż mówi do mnie, kiedy mamy jakieś spięcie bądź nie możemy znaleźć rozwiązania satysfakcjonującego obie strony - "bądź jak..." albo "nie możesz być jak...?" albo "nie możesz zrobić tak jak zrobiliby...?" (i tu pada nasze nazwisko w liczbie mnogiej). Przykładowo: "bądź trochę jak Nowakowie".

Na początku bardzo mnie to irytowało i od razu zaczynałam się buntować, uważałam to za zamach na mnie i moje "ja". Przychodziło mi to łatwiej, gdy wiedziałam, że Mąż ma rację albo że tak będzie najlepiej, ale samo sformułowanie i tak drażniło. Mój Mąż generalnie lubi pełnić rolę głowy rodziny, zresztą ja nie chciałabym nią być bo to takie niemęskie, gdy facet jest w cieniu kobiety (przynajmniej dla mnie), stąd takie próby dojścia do kompromisu, ale wiecie co? Zaczęłam się nad tym zastanawiać, i w zasadzie przyznawać mu rację. Z czasem łatwiej mi pójść na ustępstwo i zmieniać się na lepsze wiedząc, że teraz mam swoją rodzinę, inne nazwisko i inne życie. To nie znaczy oczywiście, że godzę się na wszystko, ale na to, co jest w mojej ocenie dobre, choć nie po mojemu. Ba, czasem nawet sprawia mi przyjemność to Jego gadanie! - w końcu jestem Jego żoną :P

Ciekawa też jestem, co powodowało kobietami, by pozostawić swoje nazwisko po ślubie, więc jeśli jakieś to czytają - pozostawcie coś po sobie w komentarzach :)




Czytaj dalej »