sobota, 23 kwietnia 2016

Apokalipsa - wersja mini

Każdy na pewno wie, co to apokalipsa. Armagedon. Koniec. The end.
Kojarzymy to przede wszystkim z Biblią i ostatnią księgą Nowego Testamentu. Znamy też "Małą Apokalipsę" Konwickiego i katastroficzny film "Armagedon".
Może kojarzycie też z historii literatury Dekadentyzm - nurt, który ukształtował się pod koniec XIX wieku i charakteryzował się pesymizmem, przeświadczeniem o dążeniu do upadku i myślami o końcu wszystkiego. Zresztą jest to motyw pojawiający się w literaturze także i później, ale wiersz polskiego poety "Koniec wieku XIX" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to na naszym gruncie chyba najlepszy wyraz panujących wówczas nastrojów.

Tę apokalipsę odnoszono także do konkretnego człowieka w konkretnym czasie - taka właśnie mała apokalipsa, apokalipsa - wersja mini. Cały świat może i zmierza do upadku, do apokalipsy, ale zanim to nastąpi, codziennie ma miejsce mnóstwo małych "końców świata".

Bo każdy człowiek czasem takie właśnie "końce" przeżywa i z niektórych może się jeszcze podnieść, z niektórych nie ma już drogi powrotnej, no i ten największy koniec - podobno jedyny pewny w życiu (żart mówi, że obok podatków ;))

Ten przydługi, nudny, szkolny wstęp po to, by nakreślić o co mi właściwie chodzi. A o to właśnie, że takie nastroje to nie tylko koniec wieku XIX, wojny światowe i jakieś tam filmy bardziej lub mniej odrealnione. Te mini apokalipsy dzieją się cały czas, czasem ich po prostu nie zauważamy albo nie traktujemy pewnych sytuacji w tych kategoriach. Choć czasem narzekamy czy po prostu mówimy z przekąsem - "Jak dożyję to..." albo "Nie wiadomo czy dożyję do...".

A na przeciwnej szali można położyć "Carpe diem" - "chwytaj dzień".




Jak to się ma u Żony Niedoskonałej?
Ano nie chcę tu pisać o swoich apokalipsach i życiu według starożytnych maksym, ale o pewnym nawyku/zachowaniu/przyzwyczajeniu/rytuale.

Mianowicie: odkąd razem mieszkamy, bardzo często, jeszcze przed narodzinami dziecka, gdy Mąż wychodził do pracy, a ja byłam akurat w domu, to patrzyłam przez okno jak idzie czy odjeżdża. Tak po prostu. Bo już tęskniłam. Bo znów rozłąka, choć krótka. Bo nie razem przez te kilka godzin. Po porodzie na jakiś czas przestałam to robić, bo zwykle o tej porze miałam kilka minut na odespanie nocnego wstawania do dziecka, albo akurat karmiłam. Ale odkąd Synek rozumie, że tata to tata, że jedzie do pracy, że "bum bum" i "papa", to codziennie, po wyjściu Męża, czekamy w oknie, aż wyprowadzi samochód, pod to okno podjedzie, odsunie szybę, zatrąbi, pomacha i dopiero odjedzie.
Dzień w dzień.

Po co? Bo to fajne przecież. Takie miłe. Słodkie. Dzidziuś macha tatusiowi i się cieszy.
No i żona też się cieszy. I macha "papa". Razem tak sobie machają. Ale rodzinka super.

Ale tylko ona wie i tylko ona sobie myśli, choć stara się to robić bezboleśnie i bezdotykowo (w sensie nie chłostać tymi myślami mózgu), że to może być ostatnie "papa" w życiu. Ostatnie spojrzenie, Ostatnie "om om" i ostatni buziak. Bo nigdy nie wiadomo co czeka za rogiem.
I nawet jak to pisze  to ma łzy w oczach. Bo wie, że nie wie. Kiedy i jak. A najlepiej nigdy. A to przecież nieuchronne choć może jeszcze nie teraz. Nie tak młodo. Jeszcze nie teraz ta mini apokalipsa.

Warto żyć dniem i może nie ironizować zbyt często, że "jak dożyję", ale mieć jednak gdzieś w głowie, że na niektóre słowa i gesty może być kiedyś za późno. O jeden dzień. O jedno "papa".


PS. Gdyby ktoś był ciekawy o co chodzi z tym "om om" to odpowiedź tutaj :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz