piątek, 11 marca 2016

Właściwie dlaczego?

W przysiędze małżeńskiej ślubujemy "miłość, wierność i uczciwość małżeńską".

O ile wierność możemy zdefiniować samą w sobie, a więc wierność to wierność, i podobnie uczciwość jako uczciwość, oczywiście zawsze z możliwością rozbudowy tych definicji w sposób opisowy, o tyle miłości nikt tak naprawdę jeszcze nie zdefiniował. Oczywiście można powiedzieć i o niej, że miłość to po prostu miłość, ale tak właściwie to co to właśnie jest?

Z tych trzech cech tylko miłość zaczniemy określać innymi cechami, które na miłość się składają. Tym samym będzie ona miała wiele definicji w zależności od potrzeb i preferencji poszczególnych osób. Pierwszy przykład z brzegu: dla jednych wyrazem miłości będzie duża swoboda, możliwość spędzania czasu wolnego ze znajomymi, ale niekoniecznie z towarzyszącym mężem czy żoną, dla innych z kolei wręcz odwrotnie - każda wolna chwila spędzona razem, wszystkie spotkania czy zakupy. 

Każdy kij ma dwa końce.
Miłość kojarzy się z czymś wzniosłym, nie do końca określonym, z motylami w brzuchu, emocjami, tym, czego nie można dotknąć, ale się to czuje. Z drugiej strony to drobne gesty, konkretne postawy, wyrzeczenia, postępowanie według określonych zasad. To co widać na zewnątrz.

Do czego zmierzam?
Ano do tego, że kilkakrotnie trafiałam na tego rodzaju myśl (zdjęcie znalezione gdzieś w internecie):



W krótszej formie: "Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód do miłości" (Paulo Coelho, "Alchemik").
Za pierwszym razem od razu włączyło się myślenie: jak to za nic? To niemożliwe! Nie można kochać bez powodu, bo wtedy w zasadzie można kochać każdego! Więc jaki sens w ogóle miałoby chodzenie z tym właśnie chłopakiem czy wychodzenie za mąż za tego właśnie faceta?

Potem zaczęłam męczyć Niedoskonałego, żeby sprawdzić czy moja teoria ma rację bytu. No i się zaczęło: "A za co Ty mnie właściwie kochasz?". Żeby nie było - w głowie od razu miałam listę pełną argumentów, dlaczego ja kocham właśnie Jego. I nawet nie chodzi o wyliczankę typu: "ładne oczy, dżentelmen, nie pali, rodzinny, dobrze wychowany, itd.". Główny argument to taki, że wiedziałam czego, w odniesieniu do chłopaka/narzeczonego/męża/życia w rodzinie, nie chcę, więc automatycznie to pomogło jasno określić czego od towarzysza życia oczekuję. Ale wracając do tych pytań: zapytałam raz, drugi, piąty, i ciągle tylko było "nie wiem, kocham i już". Raz się w końcu doczekałam konkretniejszej odpowiedzi, ale widocznie nie wytrzymał, choć cierpliwość to On ma naprawdę niezłą.
Nie, nie dało mi to spokoju. Trafiając po raz kolejny na te słowa, zaczęłam myśleć o tym, że moja miłość jest gorsza. Bo ja, wedle tego co powyżej napisałam, nie kocham za nic. Męczyłam się z tym trochę zanim też zaakceptowałam, że faktycznie może i tak jest z tą miłością, że kocha się i już. I że miłość mojego Męża nie jest lepsza a moja gorsza i odwrotnie, jest po prostu inna.

Ale to nie koniec tych perypetii. W gruncie rzeczy, po kilku miesiącach "trawienia" tych prawd, przyszło mi się zgodzić, że chyba faktycznie powodów jako takich do miłości nie ma. Nie chcę się tu bawić w filozofkę, ale chociażby zakładając, że każdy w gruncie rzeczy jest dobry i dobra pragnie, a jest tyle przypadków zakochiwania się w jakimś draniu czy puszczalskiej, to miłość albo faktycznie jest ślepa, albo faktycznie nie ma tego "za coś".
Ale przede wszystkim uświadomiłam sobie, że to co powoduje, że w kimś się zakochujemy, to jest to "coś" co dany człowiek po prostu ma jako konkretna osoba, wychowana w konkretnych warunkach, z konkretnym bagażem doświadczeń i konkretną mentalnością. Tak więc mogę powiedzieć, że kocham mojego Męża za to, że jest taki rodzinny, ale w gruncie rzeczy On nie jest taki dla mnie albo nie zrobił się taki dla mnie, ale tak został wychowany i ukształtowany przez swoich rodziców. Ktoś inny też mógłby Go za to kochać, ale na pewno byłyby takie osoby, którym by to przeszkadzało.

Ludzie się zmieniają. Mój Mąż często wyręcza mnie w odkurzaniu, w zasadzie ja robię to sporadycznie, ale gdyby tak nie było, to czy moja miłość do Niego byłaby słabsza? Nie sądzę.

Ludzie się zmieniają. Dochodzą nowe doświadczenia i przeżycia, które często są przyczyną zmian w życiu. A mimo to, nadal kochamy te same osoby. A więc w jakimś sensie nie istnieją powody do miłości skoro jesteśmy te zmiany w stanie akceptować i kochać dalej.

Ludzie się zmieniają. Gdyby się tak zastanowić z perspektywy czasu, to sporo osób chyba żeniło się czy wychodziło za mąż za kogoś innego. Czasem się wręcz słyszy od współmałżonka: "Zmieniłaś/-eś się". A miłość nadal jest.

Tak więc ja dziś, przynajmniej w jakiejś mierze, potwierdzam: Kocha się za nic.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz